Od mojego drugiego porodu minęły dopiero niecałe dwa miesiące, a ja już piszę post na jego temat. Powód jest jeden. Boję się, że go zapomnę. „Ależ jak to? Jak tak można? Zapomnieć swój poród?!” Serio. Można. Przede wszystkim jeśli był on taki jak mój. Jaki więc był? Na pewno znowu nietypowy, ale też zupełnie inny od pierwszego porodu. Tym razem ochrzciłam go nazwą „Fast and Furious”, więc możecie się domyślić, że było co najmniej… ciekawie. 😉
Ja tu rodzę, a Ty śpisz
18 grudnia 2018 roku. Mój pierworodny właśnie zasnął u mnie w ramionach. Było tuż po 14:00. Zaniosłam syna do jego pokoju. „Uff! Co za ulga. Mam nadzieję, że będę mieć teraz choćby godzinkę wolnego czasu dla siebie”. Poszłam do kuchni i odgrzałam sobie zupę. Jakoś więcej nie chciało mi się jeść, ale spać również nie, więc wpadłam na pomysł, że może ten czas ciszy jakoś twórczo wykorzystam i dokończę choćby pisać najnowszy post na bloga. Uradowana wlazłam pod kołdrę, odpaliłam komputer, napisałam jedno zdanie i nagle ni stąd ni zowąd… poczułam niesamowite ciepło pomiędzy nogami. „Co to do jasnej cholery?! O nie! O nie, niee, nieee!!! Wody mi odeszły!”. – krzyknęłam w myślach nie chcąc narażać się na rozbudzenie syna. A zaraz potem kolejna krzycząca w mojej głowie myśl: „No i znowu nic nie napiszę! A niech to!”. Widzicie, jak ciężkie jest życie blogerki parentingowej? 😉Hej bystra woda!
Poszłam czym prędzej do łazienki, gdzie zauważyłam, że wody nie były przezroczyste. „Kurka jasna! Dwa lata temu na szkole rodzenia mówili coś, że jak wody są w zielonkawym kolorze to chyba nie najlepiej. Czemu ja podczas tej ciąży nie przeglądnęłam tych notatek? No czemu???”. Wiadomo czemu - bo mam małe dziecko, które zaprząta mi całą głowę. 😉 Szybko wyszłam z łazienki i zaczęłam szukać owego zeszytu z notatkami. W końcu go znalazłam i rozpoczęłam nerwowe wertowanie jego stron. „Jest! – wykrzyknęłam - tym razem już na głos i zanurzyłam się w lekturze. W notatkach widniała następująca informacja: „Zielone wody płodowe oznaczają niedotlenienie w macicy. To mógł być zarówno epizod jakiś czas temu (np. dziecko przez moment zakręciło się pępowiną, ale już jest dobrze), ale nie musi. To może być też aktualne niedotlenienie”.
„O nie! Czyli dobrze pamiętałam. To niedobrze! Dzwonię do męża”. Mąż mnie trochę uspokoił mówiąc, że nie ma powodu do paniki, a jest pielęgniarzem więc ciśnienie mi trochę opadło, ale fakt faktem jest taki - dodał -, że rodzę. Zapytał się mnie jeszcze, czy ma jechać do domu tramwajem czy wziąć taksówkę. „No jasne, że taksówkę!” – wykrzyknęłam. Jednak, jak się potem okazało, trzeba było jechać MPK. Jakkolwiek dziwnie to zabrzmi, byłoby... szybciej. Dziękuję Ci, Krakowie, za niebotyczne korki w godzinach szczytu. :/
Wieszaki a prysznic
Wiecie co? Tak się mówi, że w sytuacjach stresowych – np. podczas pożaru – człowiek czasem robi dziwne rzeczy. Znam np. taką osobę, która, kiedy u niej w mieszkaniu zaczęło się palić, wyjęła z szafy wszystkie wieszaki jakie miała i wybiegła z nimi na klatkę schodową. Logiczne, nie? 😉 Jak się okazuje poród najwyraźniej też jest sytuacją stresową, no bo jak inaczej wytłumaczyć, że kiedy zaczęłam rodzić, zamiast dokończyć pakowanie walizki do szpitala, której nie miałam jeszcze do końca spakowanej, mimo że byłam już w 40 tygodniu ciąży, postanowiłam... wziąć prysznic. Wytłumaczenie dla tej "logicznej" decyzji było mniej więcej takie, że to niedopuszczalne, żeby moja córka przez brak tego prysznica miała okropne zdjęcie z sali porodowej. 😉Tak więc, nawet nie spoglądając na wpół pustą walizkę, czym prędzej weszłam do łazienki. Ale żeby nie marnować czasu, stojąc już pod prysznicem, usilnie próbowałam sobie przypomnieć tę część notatek ze szkoły rodzenia, które odnosiły się do początku porodu. „Co tam trzeba było robić, żeby się zrelaksować? Myśl, Ela, myśl. – stukałam się w łeb niczym Kubuś Puchatek.
Hummus gaudeamus
„Pamiętam!!! Wypić melisę! To to akurat mam, to sobie zaparzę. Ale co tam jeszcze było? Aha! Zjeść coś dobrego, co na ten dzień się przygotowało i zamroziło zawczasu w zamrażalniku. Super! To też mam przygotowane”. Podczas drugiego porodu chciałam zjeść falafele i hummus z krakowskiego lokalu Mazaya Falafel i na tyle miałam samozaparcia, że udało mi się do tego dnia zachować jeszcze kilka cieciorkowych kotlecików i odrobinę hummusu w lodówce, a wierzcie mi, nie było łatwo. Kto kiedyś tam się stołował, na pewno mnie zrozumie. 😉Ponieważ myśl o jedzeniu sprawiła, że w brzuchu zaczęło mi trochę burczeć, szybko dokończyłam prysznic, ubrałam co tam leżało z przodu szafy nie przejmując się za bardzo, co to było. „Przecież do samego porodu i tak się przebiorę”. – pomyślałam i czym prędzej udałam się do kuchni po moją syryjską przegryzkę.
Żółwia taksówka
Kiedy kilka minut później ochoczo zabrałam się za pałaszowanie odmrożonych falafeli maczając raz po raz je w hummusie, zaczął mnie trochę pobolewać brzuch. Jako że ból był niewielki, nie przejęłam się nim zbytnio. „Przecież to jeszcze nie mogą być skurcze” – pomyślałam. „Za słabe są”. Jak możecie sobie wyobrazić, zjedzenie 4 falafeli dużo czasu mi nie zajęło, jednak pod koniec ostatniego kotleta bóle brzucha były już dość mocno odczuwalne. „Cholera jasna! To już?! A ja jeszcze jestem w proszku! No i cały czas nie ma męża!”. Wykręcam numer do męża. Okazuje się, że owszem jest już w taksówce, ale wszędzie - a jakżeby inaczej - korki. „Powiedz taksówkarzowi, że twoja żona rodzi, to na pewno znajdzie sposób na szybszą jazdę!” – wykrzyknęłam. Ech ale te filmy o rodzących namieszały mi w głowie. Rzeczywistość działa swoimi prawami. Taksówkarz dalej przemieszczał się z żółwią prędkością...Niezależna
Całe szczęście, że mój syn nadal spał. Poszłam do sypialni i zaczęłam sprawdzać zawartość walizki do szpitala psiocząc raz po raz pod nosem, dlaczego tyle czasu z tym zwlekałam. Jakoś liczyłam na to, że moja córka raczy poczekać przynajmniej do momentu, aż spakuję walizkę, a tu taka heca! Postawiła na swoim i zdecydowała się urodzić wcześniej niż ja na to byłam gotowa. Swoją drogą pytanie, czy kiedykolwiek bym była gotowa. 😉 No ale czego można się spodziewać po dziewczynie, dla której kupiłam takie oto body ze sklepu Koszulove? Swoją niezależność pokazała jeszcze przed narodzinami.Inspektor Gadżet
Podczas pakowania walizki bóle (skurcze?) jeszcze bardziej się nasiliły. Natomiast mój mąż jak stanął w taksówce o jakieś 3 kilometry od domu, tak stanął i ani metra do przodu się już nie ruszał. Naokoło dosłownie każda najmniejsza uliczka była całkowicie zakorkowana. „Szkoda, że taksówki nie są wyposażone w mechanizm, jaki posiadało auto Inspektora Gadżeta” – pomyślałam zrozpaczona.
Swoją drogą, pisząc ten artykuł, dowiedziałam się, że istnieje auto, które posiada taką funkcję, jak we wspomnianej bajce. Sami zobaczcie! Co Wy na to, żeby wszystkie taksówki w zakorkowanych miastach obowiązkowo były wyposażone w takie cudo? Ja jestem na tak! :)
Korki miały się dobrze aż do samego końca. Dzięki nim mąż zamiast w 5 minut, 3 kilometry przejechał w pół godziny. Kiedy już dotarł do domu, byłam zwarta i gotowa, żeby jechać do szpitala. I - nie uwierzycie - walizka była już spakowana! Torba dla naszego syna również.😉Po drodze musieliśmy go przecież jeszcze zostawić u moich rodziców. Dziecko udało nam się podrzucić dziadkom dość sprawnie. Odetchnęliśmy z ulgą. Wybiła właśnie 16:30. Teraz pozostała nam jeszcze tylko droga do szpitala. Około 12 kilometrów. Pikuś, co nie? Kiedy nie ma korków, dojedzie się tam w mig. Niestety i na tej trasie korki nas dopadły.
Nie krzyczysz = nie rodzisz?
Ponieważ z domu wylecieliśmy jak oparzeni, do tego momentu nie zdążyłam zamienić z mężem prawie ani słowa. Dopiero teraz, kiedy zostaliśmy we dwójkę, mogliśmy w końcu porozmawiać. Mąż wydawał się dość zaniepokojony moimi skurczami. To fakt z minuty na minutę były one coraz bardziej intensywne. Kiedy w końcu nie miałam już ani cienia wątpliwości, że to NA PEWNO są skurcze porodowe, mój mąż wyparował z takim oto komentarzem: „Hmm. Ty chyba jednak jeszcze nie rodzisz”. „Nie rodzę?!” – odpowiedziałam nad wyraz spokojnie. „No nie” – odparł mąż – „Jak byś rodziła, to byś krzyczała. Wiesz, tak jak to robią kobiety na filmach. A Ty nic nie krzyczysz”. „Nie krzyczę” – odpowiedziałam – ponieważ ja NAPRAWDĘ rodzę, w przeciwieństwie do aktorek w filmach”. „Ahaaa. To wszystko tłumaczy.” - odparł.Do skurczu gotowa? Start!
Ciesząc się, że doszliśmy do porozumienia co do kwestii, czy rodzę, czy też nie, przypomniałam sobie, że kiedy ma się skurcze porodowe, dobrze jest zmierzyć ich częstotliwość oraz długość trwania. Czym prędzej wyciągnęłam więc z torebki komórkę i ustawiłam ją na opcji „timer”. Przygotowałam również kartkę papieru i długopis. Czas start. Skuuuuuurcz. Przerw… Aaa! SKUUUUURCZ. Przer… Waaa! Skuuuuurcz! Każdy skurcz trwał niemal jedną minutę, a przerwy między nimi po dwie minuty. „Hmmm. Przy takich skurczach to ja już chyba powinnam być w szpitalu, z tego co pamiętam z notatek ze szkoły rodzenia. Kurka jasna! Że też ja nie przerobiłam tego przed porodem. Niech no ja spojrzę na te zapiski. Gdzie to było? O! Tutaj jest…: Jedziemy do szpitala, kiedy skurcze: są regularne co 3-4 minuty; trwają minimum 40 sekund; są niezmienne od 2 godzin. Albo kiedy ma się bardzo mocne skurcze trwające 1-1.5 minuty co nawet 5-7 minut. Lub kiedy każdy kolejny skurcz jest mocniejszy”. „Osz kur**! Mówiłam!!! Późno już!!!”. „Późno?” – wydukał coraz bledszy - choć śniady z natury 😉 - mąż.Gdzie mój brzuch???
Minęło kilka minut. Już nawet trochę się uspokoiłam, a tu nagle: „O nieeeee! Znowu mi wody odeszły!” - krzyknęłam. „Spokojnie, kochanie. Już prawie jesteśmy na miejscu” - starał się uspokoić mnie mąż. Może by mu się to udało, gdyby nie to, że spojrzałam na pasy bezpieczeństwa i zobaczyłam… że mój ciążowy brzuch… ZNIKNĄŁ! Bardzo ale to bardzo głośne „Aaaaa!” - wydobyło się z mojego gardła – „Gdzie jest mój brzuch? Nie ma brzucha! Płasko zupełnie! Czy ja już urodziłam?! Gdzie mój brzuch! O ja nie mogę! Czy to jest w ogóle możliwe??? Ja nie mam brzuuuchaaa!”.
źródło: https://doodleperdiem.com |
Przepraszam, ja chyba rodzę...
Dobrze, że właśnie dojeżdżaliśmy pod sam szpital. Właśnie wybiła godzina 17:00. Wysiedliśmy z auta i ruszyliśmy czym prędzej do izby przyjęć. Nacisnęłam dzwonek. Po chwili drzwi się otworzyły. Wychyliła się zza nich położna i zapytała się mnie, z czym przychodzę. „Chyba rodzę” – powiedziałam bardzo cichym głosem. Zaprosiła mnie do środka i poprosiła, żebym usiadła. Po kilku standardowych pytaniach, kiedy udzieliłam odpowiedzi na temat długości i częstotliwości skurczów, położna dość mocno poblakła na twarzy i oznajmiła mi, że będzie lepiej, jeśli wcześniej oglądnie mnie lekarz, a że my potem na spokojnie dokończymy resztę pytań.
Znieczulenie tere fere
Tak więc po chwili leżałam już na łóżku obok. Przyszła lekarka i nie tylko stwierdziła, że rodzę, ale też że mam już 8 cm rozwarcia. „Proszę czym prędzej podać mi znieczulenie zewnątrzoponowe!” – wyparowałam bez chwili zastanowienia. „Nie ma takiej opcji” – odpowiedziała z uśmiechem lekarka. Uśmiech co prawda nie wydawał mi się szyderczy. Wręcz przeciwnie całkiem przyjazny, ale odmowa znieczulenia wydała mi się tak podejrzana, że zaczęłam doszukiwać się w niej jakiś niecnych intencji torturowania mojej osoby. „Nieee??? Jak to nie?” – zapytałam całkowicie zbita z tropu. Jakoś mi tortury bólem porodowym zupełnie nie pasowały do szpitala, który wybrałam na swój drugi poród. Wiedziałam bowiem, że nie robią w nim żadnych problemów ze znieczuleniem. „Za późno Pani do nas się zgłosiła. Znieczulenie podajemy maksymalnie do siedmiu centymetrów rozwarcia, a Pani ma już osiem i lada chwila urodzi”. „Oj nie nie nie! Myli się Pani!” – natychmiast zaprzeczyłam. „Ja bez znieczulenia NIE urodzę. W ogóle nie ma takiej opcji”. – powiedziałam wyjątkowo pewna siebie. „Urodzi Pani, urodzi” – odpowiedziała dalej uśmiechając się lekarka. „A właśnie że nie!” – ponownie jej odparłam nieugięta. „Tak” – lekarka twardo stała przy swoim. „Nie” – odpowiedziałam. „Tak”. „Nie”. „Tak”. „Nie”. Jak widać, to nasze przekomarzanie się trochę trwało. Żadna z nas nie dawała za wygraną. Dyskusję ukróciła moja córka postanawiając wychylić ze mnie... swoją głowę.Wózek Ferrari
Lekarka poprosiła położną, żeby czym prędzej przywiozła mi wózek, bo ja lada chwila urodzę i na salę porodową o własnych siłach już na pewno nie dojdę. Wózek pojawił się w mgnieniu oka. Kiedy tylko na nim usiadłam, ruszyłyśmy z piskiem kół, tak jakbym siedziała co najmniej w jakimś Ferrari, a nie na wózku inwalidzkim. „Ale jazda!” – pomyślałam. Cha! A mój mąż przez te wszystkie lata starał mi się wmówić, że w prawdziwej rzeczywistości szpitalnej – w przeciwieństwie do amerykańskich seriali o lekarzach, takich jak na przykład w ukochanych przeze mnie „Chirurgach” - po szpitalnych korytarzach się nie biega, bo byłoby to nieodpowiedzialne. A tu proszę bardzo. Wózek prowadzony przez lekarkę z izby przyjęć jechał z prędkością samochodu wyścigowego. A przed wózkiem jeszcze szybciej biegła położna krzycząc na całe gardło: „Lekarz! Jest nam potrzebny lekarz! Mamy nagły poród!” oraz „Która sala porodowa jest wolna? Szybko! Potrzebujemy jej na JUŻ!” Wyglądało to mniej więcej tak jak w poniższej scenie ze Star Treka. 😉
Outfit i paciorkowiec
Raz dwa i znalazła się: pusta sala porodowa, lekarz, położna oraz pielęgniarka. Wjechaliśmy do sali. Bez większych problemów weszłam na fotel porodowy. Usiadłam sobie na nim wygodnie i wtedy uświadomiłam sobie dwie kwestie: jedną ważną i drugą całkiem prozaiczną, która jednak mnie w jakimś stopnie zestresowała. Ta trywialna to to, że nawet nie miałam czasu przebrać się do porodu, a miałam na tę okazję przygotowane aż dwa wdzianka. „No nie! Będę rodzić w bluzce naprędce wyjętej z szafy! Ale w sumie nie jest przecież wcale taka brzydka” – pomyślałam sobie ja - próżna istota – uśmiechając się półgębkiem.
Natomiast druga kwestia była już znacznie poważniejsza. Na jednym z badań standardowo wykonywanych przed porodem wyszło mi, że mam dodatni GBS. Dla niewtajemniczonych: GBS (nie mylić z GPSem 😉) to rodzaj paciorkowców, które mogą przenieść się na dziecko w trakcie porodu powodując u niego np. zapalenie płuc, zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, a nawet sepsę. :/ Na szkole rodzenia powiedziano nam, że jeśli ciężarna kobieta jest nosicielem tej bakterii, to podczas porodu MUSI dostać kroplówkę z antybiotykiem, ponieważ inaczej jej dziecko może nawet umrzeć. Możecie sobie więc wyobrazić mój poziom stresu. „Proszę dać mi antybiotyk! Mam GBS!” – krzyknęłam. „Nie ma czasu. Za późno” – usłyszałam w odpowiedzi. „O nie nie nie nie!. Ja MUSZĘ dostać antybiotyk!” – wykrzyknęłam. „Przecież powiedziałam, że za późno. O! Główka już ładnie idzie. Proszę przeć. Ma Pani siłę?”. „Czy ja mam siłę? No pewnie, że mam. Ja przecież dopiero co zaczęłam rodzić, więc w ogóle nie zdążyłam się zmęczyć” – pomyślałam. Zapomniawszy chwilowo o tym całym GBSie, zapytałam: „A włosy jasne czy ciemne?”. „Ciemne – odpowiedziała położna”. „Szlag by to!” – pomyślałam cały czas prąc oczywiście. „Znowu wyjdzie kopia męża, a nie moja! Ech te dominujące geny hiszpańskie!”. 😉
Poród jak w "Jak urodzić i nie zwariować"
Poparłam dosłownie kilka razy i to nawet nie jakoś zbyt mocno. Boleć prawie nie bolało, a i wysiłku jakiegoś nadmiernego w parcie nie wkładałam, aż tu nagle czuję, że już po wszystkim. „To już???” – zapytałam z niedowierzaniem. „Tak. Już” - usłyszałam odpowiedź. „Czyli porody, jak ten u Skyler z filmu „Jak urodzić i nie zwariować” się zdarzają!” - pomyślałam uradowana. Zegar na sali porodowej wskazywał godzinę 17:10, czyli minęło jedynie 10 minut od przekroczenia przeze mnie bramy szpitala.
Pępowina jeszcze tętni
Pępowinę odcięto mi od razu po urodzeniu córki, nie czekając, aż przestanie tętnić. Nie spodobało mi się to, czego oczywiście nie omieszkałam powiedzieć na głos, jednak zaraz wytłumaczono mi, dlaczego tak zrobiono. Poród był tak nagły, że nie mieli czasu sprawdzić żadnych parametrów i muszą się jak najszybciej upewnić, czy dziecko jest zdrowe. Wstrzymałam oddech czekając na to, co powiedzą. Na szczęście chwilę potem usłyszałam: "Apgar 10!" i już byłam spokojna.
Sweet focia
Chwilę potem oddano mi dziecko i położono je na mojej piersi, a mąż już tradycyjnie zrobił nam zdjęcie. Wyszło chyba całkiem spoko, co nie? 😊 Ha! I kto teraz powie, że moja decyzja co do prysznica w domu była błędna? 😉
Do trzech razy sztuka?
Dopiero teraz mój wzrok padł na włochatą czarną czuprynę córki. Przyjrzałam się jej dokładnie. Wyglądała jak kopia jej starszego brata, czyli - innymi słowy -, była bardzo podobna mojego męża. „Kochanie,” – zwróciłam się z uroczym uśmiechem do męża – „Ona też jest podobna do Ciebie. Nie pozostaje nam więc nic innego, jak spróbować po raz trzeci. Może kolejne dziecko będzie w końcu wyglądem bardziej przypominać mnie”. Usłyszawszy moją propozycję ponownego powiększenia rodziny, mój mąż skierował swoje piękne, zielone oczy w moim kierunku i spokojnym głosem - pełnym miłości i zrozumienia, rzecz jasna - powiedział „Po moim trupie, najdroższa”. 😉
Pogaduchy o - plan porodu
Chwilę później zawieziono mnie już na salę poporodową. Zaraz potem przyszła do mnie położna odbierająca poród i z zawadiacką miną zapytała się mnie, czy chciałabym z nią omówić swój plan porodu. „Ależ oczywiście” - odpowiedziałam śmiejąc się na całego. Położna zbliżyła się do mojego łóżka i z jeszcze większym uśmiechem wyręczyła mi... mój dowód osobisty, który, jak się okazało z całego tego pośpiechu zostawiłam na izbie przyjęć. Dostałam też do wypełnienia kartę przyjęcia do szpitala, której oczywiście wcześniej nie zdążyłam uzupełnić. 😉 Wypełniłam raz dwa i oddałam położnej, która podziękowała i powiedziała: „Och, długo Pani nie zapomnę. Co za ekspresowy poród”. „Fast and Furious, czyż nie?” - odpowiedziałam. Przytaknęła mi z uśmiechem. „Szybki i wściekły. 10 minut i po sprawie”.Wszystkiemu winne daktyle?
Co spowodowało aż tak szybki poród? Może nic. Może tak po prostu miało być? Jednak kilka dni temu natrafiłam na dość ciekawy artykuł mówiący o tym, że spożywanie daktyli pod koniec ciąży pozytywnie wpływa na poród bez negatywnego wpływu na matkę i dziecko. Ja przez ostatnie miesiące naprawdę jadłam bardzo dużo daktyli, bo dodaję je do domowych słodyczy, jakie przygotowuję dla swojego dziecka. We wspomnianym artykule można przeczytać m.in., że daktyle wpływają na szybsze rozwieranie się szyjki macicy podczas porodu oraz że dzięki ich spożyciu zwiększa się szansa na samoistne rozpoczęcie czynności skurczowej w terminie porodu. O szybsze rozwarcie niż u mnie chyba trudno, co nie? 😉 No i poród nastąpił również w terminie (40 tydzień ciąży). Natomiast w przypadku mojej pierwszej ciąży poród nie tylko trwał dość długo (20 godzin), ale i rozpoczął się dosłownie w ostatnim terminowym momencie. Jeśli Sebastian by się namyślał choćby jeden dzień dłużej, czy wyjść na ten świat, byłaby już konieczność indukowania porodu z powodu przenoszenia ciąży. Tak więc, pamiętajcie: jeśli jesteście w ciąży i jecie daktyle, przy pierwszych skurczach jedźcie czym prędzej do szpitala. Inaczej możecie nie zdążyć. 😉
Jeśli spodobał Ci się ten wpis i chcesz być na bieżąco z moimi działaniami i niczego nie przegapić:
- obserwuj mnie na Facebooku - Mama pod prąd FB
- zaglądaj do mnie na Instagramie - Mama pod prąd Instagram
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
• Za wszystkie komentarze z góry bardzo dziękuję :-)
• Obraźliwe komentarze będą usuwane