wtorek, kwietnia 03, 2018

Zdrobnienia i spieszczenia, czyli zdrobnionka i śpieściońka



Wcześniejsze wpisiki na blogusiu



"Pamiętacie mój wcześniejszy wpisek na bloguśku dotyczący spacerku z dzieciaczkiem? Dzisiejszy pościk to opisek mojej wczorajszej próbki wyjścia z dzieciątkiem na spacerek. Missionek impossiblek do kwadracika".

"Przyznam się, że mam pewien problemik z książeczkami dla najmłodszych dzieciaczków (czyli dla tych poniżej roczku), a taki wieczek ma w tym momenciku moje dzieciąteczko". 

"Na długo jeszcze zanim zaszłam w ciążunię przeczytałam, że ktoś wpadł na pomyślik napisania książeczkusi dla dzieciaczków na temat... kupeczki. Pomyślałam wtedy, że światek zwariował. Czasik mijał, zdziwionko pozostało". 

"Kiedy byłam w pierwszym trymestruniu ciążeczki i jeszcze nie znałam płećki dzieciąteczka, weszłam do jednego sklepiczku z używaną odzieżunią i zapytałam sprzedawczyniusi, gdzie znajdują się ubraneczka dla maleńkuśnych dziecinek. Chciałam zrobić taki wstępny rekonesansik. ;-) Sprzedawczyneczka zapytała się od raziku: "Ale to będzie dla chłopczusia, czy dla dziewczyneczki?".


Przyznajcie się bez bicia. U kogo z Was właśnie nastąpiła następująca reakcja na powyższe fragmenty tekstów? 




No właśnie. U mnie również... ;-)


Zdrobnienia


Jak pewnie już zdążyliście się zorientować, na moim blogu bardzo trudno znaleźć zdrobnienia. Po prostu ich nie lubię. Powyższe fragmenty owszem pochodzą z moich wcześniejszych postów, ale celowo pozmieniałam je "nieznacznie" na potrzeby tego wpisu. ;-) Zdrobnień czasem używam, bo te słowa istnieją w języku polskim i są po to, żeby je stosować. Używam ich również przy swoim dziecku, ale w normalnych ilościach i tylko tam, gdzie pasują. 

Czyli na przykład kiedy idziemy ulicą i mija nas bokser francuski, powiem: "Popatrz, jaki piesek". Jednakże, kiedy mija nas już dog, to nie mówię "piesek", bo to psisko ma prawie metr wysokości i to stojąc na czterech łapach (nie chcę myśleć, ile mierzy, kiedy stanie na dwóch) i waży pewnie tyle co ja, jeśli nie więcej. 
źródło: www.psychologicalscience.org; piesek vs pies
Podobnie ma się sytuacja, kiedy na łące pokazuję swojemu dziecku kwiaty. Kiedy patrzymy na stokrotkę, czyli na naprawdę mały kwiat, mówię "popatrz, na ten kwiatuszek", ale nie powiem już tak do dziecka, kiedy zobaczymy na przykład słonecznik, gdyż trudno by go nazwać kwiatuszkiem. ;-) 

kwiat vs kwiatuszki

Tak więc, nie stosuję zdrobnień non stop. Natomiast widząc dziecko lub pisząc o dziecku (jakkolwiek by małe nie było) nie włącza mi się akcja zdrabniania każdego rzeczownika, jak leci. Nóżka, pupcia, rączka, dupcia. ;-) Owszem, części ciała... ehem... ciałka (sic!) niemowlęcia są małe i czasem nawet ja użyję zdrobnienia, ale na pewno małe już nie są choćby jego... kupy. Dlatego nie zdarzyło mi się jeszcze o nich powiedzieć "kupeczka". Wydaje mi się, że samą kupę by takie określenie rozśmieszyło. ;-)



Długo jeszcze nie zapomnę przeczytanego kilka miesięcy temu fragmentu posta na jakimś innym blogu rodzicielskim. Fragmentu, gdyż nie przetrwałam czytania całości (mimo że naprawdę potrzebowałam na tamten czas informacji w nim zawartych). A oto ten przeczytany przeze mnie tekst. Zgadnijcie, dlaczego nie byłam w stanie brnąć dalej?

"Body to koszulka zapinana w kroczku, może być z krótkim lub długim rękawkiem a nawet na ramionka. Zakładane bezpośrednio na ciałko".

No właśnie. Koszulka. Kroczek. Rękawek. Ramionka. Ciałko. Serio??? Najgorsze z tych zdrobnionych wyrazów to chyba kroczek. Czyli co? Powinien być również penisek, mosznunia, czy też pochewka? Nie wszystko co małe należy zdrabniać. Trochę umiaru, autorko tekstu. ;-)



OK. Zgadzam się. Małe dziecko jest małe, więc zdrobnienia dotyczące jego osoby mają rację bytu. Jednakże nie zdrabniajmy każdego rzeczownika, jak leci. Dziecko też ma prawo nauczyć się form podstawowych rzeczowników. Dobrze, żeby wiedziało, że istnieją takie słowa, jak kot, pies, kwiat, książka, a nie tylko kotek, piesek, kwiatuszek, czy też książeczka. Lubię, kiedy w książkach dla dzieci nie ma za dużo zdrobnień. Przecież i tak mogę czytając dziecku zdrobnić niektóre wyrazy od czasu do czasu. Jednak jeśli chodzi już o ich pisownię, niech dziecko uczy się tych podstawowych form, a nie zdrobniałych. Super książką, jeśli chodzi o brak zdrobnień (i nie tylko dlatego), jest choćby opisana przeze mnie jakiś czas temu "Księga dźwięków" autorstwa Soledad Bravi.




Zdrobnienia ≠ miłość


Powiecie mi na to pewnie, że w towarzystwie małych dzieci używa się zdrobnień, aby okazać im miłość. Jednak według mnie można (i należy) okazywać dziecku miłość również swoim tonem głosu (byle nie za wysokim, jak to robią niektóre osoby na widok dzieci), wyrazem twarzy (chodzi mi o uśmiech, a nie o nienaturalne wymuszone wręcz wykrzywienie twarzy na widok dziecka i zbliżanie się do dziecka z takąż miną w tempie rakiety odrzutowej). Wtedy wcale nie jest konieczne używanie tylu zdrobnień. Co więcej, uważam, że pokazuje się, że kocha się dziecko ucząc je poprawnego języka, a nie koniecznie zdrabniając (może trochę moje zboczenie filologiczne ;-) ). 

Oprócz kwestii językowych, miłość dziecku można okazywać też w zupełnie inny sposób: troszcząc się o jego zdrowie, o to, by było najedzone, oraz by otrzymywało żywność dobrej jakości, zakładając mu odpowiednie ubranie w zależności od pogody, rozwijając jego pasje, słuchając go, szanując je, przytulając je, kiedy tego potrzebuje, oraz zapewniając mu poczucie bezpieczeństwa. 

Czy nam się to podoba, czy nie, dziecko szybko rośnie. Niemowlęciem jest tylko przez chwilę. Jaś szybko wyrośnie na Janka, a potem stanie się Janem. Rodzice o tym rzadko pamiętają. Owszem, ich syn czy córka zawsze będzie ich dzieckiem, ale to nie znaczy, że mają je infantylizować w mowie. Takie nagminne infantylizowanie bowiem może spowodować, że dziecko może zachowywać się niezgodnie ze swoimi możliwościami, a w dorosłym wieku po prostu śmiesznie, albo nawet głupio. Jak na przykład kilka dni temu w pierogarni:

Duży facet: Poproszę pierożki z kapustką i grzybkami.
Sprzedawczyni: Z cebuleczką?
Duży facet: Nie dziękuję.


Sebastian vs Sebastianek


Kiedy poinformowałam swoją rodzinę, a mąż swoją, jakie imię otrzyma nasz syn, mało komu przypadło to imię do gustu. A wiecie dlaczego? Bo trudno je zdrobnić (!) Mój syn ma na imię Sebastian. Na razie ma niewiele ponad rok i tak to prawda zwracam się do niego używając... macie mnie :P... zdrobniałej wersji - Sebastianek. Ale mówię do niego również, albo wręcz przede wszystkim, pełnym imieniem, bo uważam, że warto nauczyć go, że jego imię ma wartość i że nie trzeba używać zdrobnień, aby okazać mu miłość. 


Jak to napisałam w jednym ze swoich wcześniejszych postów: "Nie chcę, żeby w przyszłości źle reagował na swoje pełne imię. Wiem, co mówię, bo sama mam na imię Elżbieta. ;-) I do dziś dnia nie przepadam za pełną formą mojego imienia (choć cały czas z tym walczę). Kiedy byłam mała, nikt do mnie nie mówił Elżbieta. Ba! Nawet nie mówiono do mnie Ela. Ela słyszałam tylko wtedy, kiedy moi rodzice byli na mnie zdenerwowani. Bałam się już samego imienia Ela, a co dopiero Elżbieta. Do tego stopnia narosła u mnie niechęć do swojego własnego imienia, że w pewnym momencie chciałam aż je zmienić. 

Mój maleńki synek to Sebastian. I tak najczęściej się do niego zwracam oczywiście tonem przepełnionym miłością. Używam również zdrobnień Sebastianek, Bastian, Bastuś, Sebuś, Bastek, Sebcio. Chcę, aby moje dziecko wiedziało, że bez względu na to, jakiej formy jego imienia użyję, ma ona taką samą wartość i żadne z form jego imienia nie ujmują nic jego osobie, ani, co gorsze, nie są znakiem zagrożenia".

Spieszczenia - największe zło


Zdrobnienia zdrobnieniami. Nie są takie straszne, no chyba że używane w nadmiarze. Natomiast istnieje jeszcze o wiele poważniejsza kwestia, a mianowicie spieszczenia.  

Joanna Woźniczko-Czeczott w swojej książce "Macierzyństwo non-fiction", jak zwykle napisała w punkt: "Nieoczekiwany aspekt ciągłego przebywania z niemowlęciem: dziecinnieje się. Zawsze z pewną dozą pobłażania patrzyłam na dorosłych, którzy na widok dziecka podnosili bezwiednie głos o oktawę i nieświadomie (choć nie mam co do tego pewności) zaczynali zdrabniać, ciućkać i tiutiutiuciać. Zupełnie jakby niemowlę było debilem.

A tu proszę. Choć staram się mówić do Fallon jak do normalnej osoby, zdarzają się kompromitacje. Rozmawiałam jakiś czas temu z przyjaciółką. Zakasłała.

- Achu, achu - skwitowałam machinalnie.

- Mówisz do mnie, jak do dziecka - zauważyła. (...)

Czy i dzieci nie infantylizujemy ponad miarę? Niby czemu "achu, achu" miałoby w mózgu niemowlęcia lepiej oddawać czynność kasłania niż słowo "kaszel"? Wiem, onomatopeja. Ale może coś jeszcze? Może matka bezwiednie dostraja słownik i reakcje do poziomu, jak się wydaje, dostępnego dla dziecka?

- Uważaj - powiedział mi ostatnio wspólnik Blejka, gdy wraz z Fallon robiłam mu "pa, pa". W pewnym momencie robi się klik w głowie i zaczynasz zwracać się w ten sposób do wszystkich.

Nie. Co to, to nie".

Dzieci to nie debile


No właśnie. Dzieci NIE są debilami. Nie infantylizujmy ich! Ciągłe dziumdzianie do dziecka, spieszczanie wszystkiego, co się do niego mówi: "O jakie ti maś śłodkie łapećki, gili gili, ślićniutki mój dzieciaczek. Ziobać, dzidzia, ajci ajci. No, am am, śamolocik leci do buziuńki. Cio? Cio chcieś ziobacić? Popać hau-hau idzie! Jaki ślićniutki! Widziś? Ojejuśku! Jedzie cierwone brum-brum! Mamusia i tatuś teś mają takie cierwone brum-brum, plawda, ziabećko?". 

No ludzie, sorry, ale takie mówienie do dzieci może być dla nich kalectwem językowym. Jak jeszcze przełknę nawet i te najgorsze zdrobnienia, jeśli oczywiście zostały stworzone zgodnie z regułami języka polskiego, nie zdzierżę spieszczeń, tworzenia infantylnych neologizmów. Wyobraźcie sobie, że jesteście obcokrajowcami i zapisujecie się na lekcje języka polskiego. Lekcje są prowadzone tylko i wyłącznie w języku polskim, a nauczyciel mówi do Was cały czas używając zdrobnień i spieszczeń? Czy jest jakakolwiek szansa, żebyście w takich warunkach mogli nauczyć się mówić poprawnie w języku polskim? No właśnie. Oczywiście, że NIE. Dlaczego więc tylu rodziców wyrządza tak wielką szkodę językową swoim własnym dzieciom? Czy uważają może, że dziecko nie zrozumie, jak się do niego powie "dziecko", a nie "dzidzia", "nie", a nie "nu nu", "pies", a nie "hau-hau". Zrozumieją. Dzieci są przecież inteligentniejsze od bakterii jednokomórkowych. Na pewno zrozumieją poprawną polszczyznę. Trzeba tylko zaufać inteligencji dziecka. Podobnie jak przy karmieniu piersią. Ufamy w to, że dziecko czuje, kiedy jest głodne, a kiedy nie, karmiąc je na żądanie. Niech na tym nasze zaufanie do dzieci się nie kończy.

Dziecko, ucząc się języka, ma prawo tworzyć neologizmy, ma prawo popełniać błędy, bo dopiero uczy się języka, ale to na nas, rodzicach, spoczywa obowiązek nauczenia dziecka poprawnej polszczyzny. Używajmy więc poprawnego języka! Traktujmy dzieci z szacunkiem! Powtórzę już po raz kolejny słowa Janusza Korczaka: "Nie ma dzieci - są ludzie". Jeśli będziemy zwracać się w błędny sposób do dzieci, nie tylko utrudnimy im naukę i tak już trudnego przecież języka polskiego, a również dzieci po jakimś czasie wyczują, że z nimi mówimy w inny sposób niż z resztą ludzi i mogą się przez to poczuć inne, może nawet gorsze. 



Spieszczanie to prosta droga do logopedy


Ponadto, jeśli będziemy ciumkać do dzieci, to wizyty u logopedy będą prawie pewne. A po co fundować i dzieciom, i sobie takie "atrakcje"? Powiecie, że przecież możliwe, że dziecko będzie odporne na tego typu spieszczenia, że nie przejmie nawyków opiekuna. Może tak. Może nie. Wydaje mi się, że jednak duża część maluchów zacznie je powielać w dobrej wierze. Bo niby czemu miałyby nie powtarzać? Bo przecież babcia/ciocia/mama/niania tak mówi. 





Jak to powiedział w jednym wywiadzie socjolog i językoznawca, Jacek Wasilewski, "Ludzie, gdy pragną się dostosować do rozmówcy, często zaczynają seplenić, przekręcać słowa czy właśnie infantylizować wypowiedzi. To jest błędne myślenie, dziecko chciałoby usłyszeć rozmowę w normalnym brzmieniu, gdyż w razie licznych zdrobnień ma dodatkowe zadanie poza nauką mówienia. Musi tłumaczyć liczne „ti ti” na język polski".

Jakiś czas temu usłyszałam świetną audycję w Trójce Polskiego Radia. Dotyczyła ona właśnie tematu spieszczania w mówieniu do dzieci. Oto jej najciekawsze fragmenty:

"Na korytarzu stał około 40-letni mężczyzna z kilkumiesięcznym dzieckiem na ręku. Dziecko jak to dziecko w tym wieku. No było raczej słodkie, przez co niestety naraziło tatę na ataki czułości ze strony pewnej nie bardzo jeszcze starszej pani. (…) Pani ta (…) szczerząc zęby w uśmiechu zapytała „Opcik ci cinka?” Pytanie było skierowane rzecz jasna do taty dziecka, bo malec raczej nie umiałby odpowiedzieć. Ojciec chyba początkowo nie zrozumiał pytania. (…) Dopiero po kilku sekundach zreflektował się i tonem dalekim od słodkiego odparł: „Dziewczynka”. (…) Pani chciała się dowiedzieć, czy dziecko (…) jest chłopcem czy dziewczynką. Najwyraźniej jednak pomyliła adresata swojej wypowiedzi. Ani półroczne dziecko, ani czterdziestoletni na oko ojciec nie operowali (ono jeszcze, a on już) słownictwem typu opcik cinka. (…) Ale pani sądziła, jak niestety wiele osób, że gdy człowiek jest z małym dzieckiem, to staje się na tyle infantylny, że rozumie tylko te formy wyrazów, którymi no właśnie to dziecko się posługuje".




Całości tej audycji możecie posłuchać tutaj.


Spieszczenia = PZM?



A jeśli te wszystkie zdrobnienia i spieszczenia to nie wina rodzica? A jeśli to choroba zakaźna? ;-)

Jeśli dorosły (najczęściej płci żeńskiej) nie może zapanować nad zdrobnieniami, kiedy przebywa w towarzystwie małego, słodkiego dziecka, możliwe, że cierpi na niezbyt dobrze znaną jednostkę chorobową, która jest bardzo rzadko diagnozowana i jeszcze rzadziej leczona. Mowa o tak zwanym PZM, czyli Pieluszkowym Zapaleniu Mózgu. Objawia się ono między innymi tym, że wiele słów znika z zasobu słownictwa osoby zainfekowanej, a na ich miejsce pojawiają się ich kolejne, bardziej infantylne wersje.* ;-)

* UWAGA! Choroba opanowała nie tylko Polskę, ale również inne kraje europejskie, choćby Hiszpanię. Moja hiszpańska teściowa na przykład przy każdym kontakcie z wnukiem, zaczyna mówić wyższym i głośniejszym tonem niż zwykle oraz zmiękczać wyrazy. Zamiast na przykład powiedzieć "Qué pasó?" mówi "Qué pasió?", czyli jednym słowem stosuje typową polską PZMową konstrukcję "Cio sie śtało?"



Tak więc, drodzy rodzice, babcie, nianie, walczcie z objawami PZM! Od dziś w ramach żmudnego procesu leczenia, powiedzcie NIE! takim słowom jak: kubeczki, smoczusie, cysie, dydusie, piersiczki, brzusie, rąsie, buciczki, spodeneczki, widelczyki, wózeczki, mleczko, pampersiki, karmionko, śpiulkanie, koleczka, kupeczka. Tylko nie przedobrzyjcie z tym leczeniem, bo może się okazać, że zamiast "Dzidziulko, popać, zlobiłaś kupećkę do pielusi" zaczniecie mówić: "Mały człowieku, zauważ, że właśnie zdefekowałeś stolec". :P


Pozwólcie, że zakończę niniejszy post przepiękną historią z życia wziętą, na którą natknęłam się buszując w czeluściach Internetu:

"Kiedyś na placu zabaw jakaś kobieta powiedziała do małej "jaka ślićna księźnićka", na co ta, zdziwiona, zapytała mnie "ta pani nie umie normalnie mówić?". Kobieta stwierdziła, że mam niewychowanie dziecko. (?!?)".

No właśnie, rodzice, umiecie poprawnie mówić? Jeśli tak, mówcie poprawnie. Wasze dziecko będzie Wam za to naprawdę wdzięczne.






Jeśli spodobał Ci się ten wpis i chcesz być na bieżąco z moimi działaniami i niczego nie przegapić:

- obserwuj mnie na Facebooku - Mama pod prąd FB



- zaglądaj do mnie na Instagramie - Mama pod prąd Instagram

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

• Za wszystkie komentarze z góry bardzo dziękuję :-)
• Obraźliwe komentarze będą usuwane

Copyright © 2016 Mama pod prąd , Blogger