środa, września 25, 2019

Rodzic jednego dziecka a dwójki dzieci - różnice

Na początek pewien żart.
"Twoje wyjścia:


Pierwsze dziecko: Zanim wsiądziesz do samochodu, trzy razy dzwonisz do opiekunki.

Drugie dziecko: W drzwiach podajesz opiekunce numer swojej komórki.

Trzecie dziecko: Mówisz opiekunce, że ma dzwonić tylko jeśli pojawi się krew".



Mówi się, że wychowywanie pierwszego i drugiego dziecka to zupełnie inna bajka. Czy ja, obecnie matka dwójki dzieci, się z tym zgadzam? Jak różniło się u mnie macierzyństwo, kiedy miałam jedno dziecko od tego, kiedy mam już dwójkę? A może się niczym nie różni? Wierzycie w to, haha? Czytajcie dalej, a sami zobaczycie. 😊 Gotowi? Start!



SEN


Pierwsze dziecko: Początek marca 2017 roku. Narodziny naszego pierwszego dziecka. Po dwóch dniach powrót ze szpitala do domu i... kończą się przespane pełne noce. Jak często powtarzaliśmy wtedy wzdychając: "Ech! Kiedy my znów będziemy w stanie przespać 8 godzin ciągiem?"

Drugie dziecko: Połowa grudnia 2018 roku. Narodziny naszego drugiego dziecka. Po dwóch dniach powrót ze szpitala do domu i... mimo że dalej nie możemy się wyspać, zupełnie inaczej podchodzimy teraz do tematu snu. Jest w nas, rzec można, więcej radości: "Ej, tej nocy nie było wcale tak źle. Cztery godziny ciągiem udało nam się przespać". 😉

Pamiętacie moje wcześniejsze wpisy na blogu na temat snu (a raczej jego braku)? Czy maluch dobrze śpi? oraz recenzja książeczki na zszargane nerwy.

Podsumowując: o spaniu CAŁĄ NOC mając małe dzieci można zapomnieć. Jednak im głębiej brnie się w rodzicielstwo, tym krótsze okresy snu zyskują miano "przespanej nocy". Mówiąc inaczej, mała rzecz, a cieszy. 😉 No bo jakoś trzeba żyć i starać się nie zwariować. Śpiąc w sposób, jaki pokazuje obrazek poniżej - "I'm Not Speaking to You" ("Nie rozmawiam z Tobą"), a tak ostatnio mijają mi noce, po każdym z 10 karmień, za bardzo wyspać się - sami przyznacie - nie da.


"The Guide to Baby Sleep Positions" Andy Herald


KARMIENIE PIERSIĄ


Pierwsze dziecko: Ile ja się bawiłam z laktatorem przy Sebastianie! Odciąganie pokarmu praktycznie codziennie. Trzymanie mleka w lodówce i zamrażarce. Potem jego podgrzewanie. Dlaczego aż tyle używałam tego sprzętu? Powodów było co najmniej kilka, ale jeden z nich był dominujący. Ja po prostu wstydziłam się karmić publicznie. Kiedy dziecko zaczynało płakać drzeć się wniebogłosy, przerażonym wzrokiem starałam się zaleźć jakieś ustronne miejsce, żeby nakarmić swoje niemowlę. Jeśli byłam w restauracji, starałam się skryć za wysokim kwiatkiem, mężem, torbami, wózkiem, lub czymkolwiek innym. Ustawiałam się w stronę ściany albo w ogóle opuszczałam lokal. Tyle stresu, pot cieknący po plecach. Koszmar jakiś. 



Drugie dziecko: A teraz? Laktator został użyty przeze mnie dosłownie kilka razy i tylko wtedy, kiedy potrzebowałam wyjść z domu na dłużej bez dziecka. Niestety moje dziecię nr 2 gardzi odciąganym pokarmem co najmniej tak, jakby to była jakaś trucizna. A jeśli muszę nakarmić moje drugie dziecko w przestrzeni publicznej, to co robię? Po prostu odpinam stanik, przysuwam dziecko do piersi i karmię. I robię to w tym miejscu, w którym moje dziecko zaczyna płakać. Siadam sobie na ławce, krześle, pieńku, krawężniku, lub czymkolwiek innym, co nadaje się do siedzenia i po prostu karmię. Nie przykrywam się szalami, płachtami, materacami, kocami, czapką niewidką ani niczym innym. Nie odwracam się też od ludzi. Ba! Ja w ogóle się nimi nie przejmuję.

I nie, nie paraduję z wywalonym cycem ku przerażeniu lub radości (?) mijających mnie przechodniów. Po prostu   k a r m i ę   s w o j e   d z i e c k o. I nie. Nie widać golizny, bo dziecko nie jest przecież przeźroczyste i swoim ciałem zakrywa karmiącą go mamę. A jeśli ktoś ma ochotę patrzeć, jak mały ssak pije mleko, to niech sobie patrzy. Naprawdę nie wygląda to jak okładka Playboya. 😉 

Podsumowując: przy publicznym karmieniu pierwszego dziecka by stres, natomiast przy drugim dziecku mi już zwisa, czy ktoś się na mnie gapi, czy nie. Ja po prostu chcę, aby dziecię przestało jak najprędzej płakać drzeć się wniebogłosy. 😉

Jeśli jesteście ciekawi, jak się czułam karmiąc swojego pierworodnego, zajrzyjcie na te dwa wcześniejsze wpisy: o "urokach" macierzyństwa oraz o tym, że karmienie nie zawsze jest fajne




NOSIDEŁKO


Dziecko pierwsze: Ja przy pierwszym dziecku prawie w ogóle wózka nie używałam. Często przemierzałam niemal cały Kraków wzdłuż i wszerz jedynie z nosidełkiem mei tai. Mówiłam: "Po co komuś wózki? Przecież manewrowanie nimi jest takie męczące! No i do tego trudno z nimi wchodzić po schodach, jeździć po nierównym podłożu, wchodzić do ciasnych wind". Mei tai było używane przez pierwszy rok życia mojego syna praktycznie dzień w dzień. Tak nieodzowny był to element naszego rodzicielstwa, że w pewnym momencie pojawił się problem, kiedy to nosidełko prać. Przecież w nocy też mogło się okazać potrzebne, aby utulić naszego rozbudzonego pierworodnego. 😉



Dziecko drugie: Plecy mi napierniczają niemal cały czas. Tak to jest, kiedy:

1) starszak zazdrosny o mamę i tatę doprasza się ciągłego noszenia w ramionach,
2) kiedy karmię małą w bardzo niezdrowej dla pleców pozycji, bo tylko w takiej mleko jej się nie ulewa lub udaje mi się ją uśpić,
3) kiedy muszę milion razy podnosić z ziemi raz jedno, raz drugie dziecko, bo:
albo jedno płacze, ponieważ chce na ręce, albo drugie bierze do ręki właśnie TĘ zabawkę, którą tak bardzo kocha drugie dziecko, albo się gdzieś moja raczkująca córka zaklinowała i trzeba ją podnieść.

Nosidełko jest więc prawie w ogóle nie używane. Kiedy tylko mogę dziecko umieścić w wózku, czuję... radość. Moje plecy są odciążone, mogę swobodnie oddychać, nikt mi się nie ślini, mogę sobie w spokoju usiąść na ławce albo, jeśli to dom, położyć się na kanapie. Tak. Bo to kolejny aspekt posiadania drugiego dziecka. Jeszcze bardziej doceniam, ba! ja wręcz celebruję te momenty, kiedy mogę leżeć horyzontalnie. 😉

Jeśli Wasze plecy czują się jeszcze OK i macie ochotę chodzić z Waszym dzieckiem na spacery, a nie leżeć na kanapie, poczytajcie sobie o dobrodziejstwach nosidełek oraz o moim ukochanym nosidełku mei tai





SMOCZEK


Znacie ten żart?

"Gdy upadnie smoczek:

Pierwsze dziecko: Wygotowujesz po powrocie do domu.

Drugie dziecko: Polewasz sokiem z butelki i wsadzasz mu do buzi.

Trzecie dziecko: Wycierasz w swoje spodnie i wsadzasz mu do buzi".

Tylko nie mówcie nikomu. Ja mam dwoje dzieci, a doszłam już do trzeciego etapu. 😉


Dziecko pierwsze: bez smoczka mój starszak do dziś nie może się obejść. Wiem. Be! A fuj! Jak tak można?! Koszmarna matka, a może wręcz maDka! Jak do tego doszło? Kiedy urodził się nam syn, nasz poziom odporności na hałas był naprawdę niski. A dziecko, uwierzcie, potrafi wydawać z siebie bardzo głośne dźwięki, takie wrzynające się w mózg i sprawiające, że nawet osoba najbardziej zrównoważona psychicznie po pewnym czasie ma ochotę odrąbać sobie uszy. 😉

Tak więc, kiedy już byliśmy pewni, że smoczek nie wpłynie negatywnie na jakość ssania u naszego pierworodnego (po jakimś miesiącu od narodzin), w te pędy włożyliśmy mu do ust smoczunia. I tak długo szliśmy w zaparte, aż nasze dziecię nauczyło się, jak obsługuje się to urządzenie. Nasze bębenki w uszach w końcu mogły odpocząć. 



Dziecko drugie: no cóż. Na pewno nasz poziom odporności na hałas znacznie się podniósł. Albo my ogłuchliśmy po pierwszym dziecku. Hmm. Trudno wyczuć 😉. Dziecko płacze? No płacze. Bo mówić przecież nie umie. Słyszymy ten płacz, podchodzimy do dziecka i staramy się uspokoić naszą córkę. Nie wpadamy natomiast od razu w panikę, a ilość decybeli porównywalna z hałasem fabryki nie urywa nam głowy. Po prostu akceptujemy fakt, iż w domu z dzieckiem musi być głośno. I nie walczymy z tym.

Doskonałym potwierdzeniem, że Natalia płacze, jest to, jak nazywa ją jej starszy brat. Otóż, Panie i Panowie, w ustach Sebastiana jego siostra zwie się "Ła". 😉

Efekt naszego podejścia przy drugim dziecku? Natalia w ogóle nie była uczona przez nas używania smoczka, a teraz, kiedy fajnie by było, żeby od czasu do czasu ten smoczek sobie pożuła, zamiast ssać na przykład mnie, to go nie chce i wypluwa - a jakże - z ogromną dozą irytacji.

Co prawda, Natalia czasem weźmie sobie smoczek do buzi, ale bardziej dlatego, że raczej podoba jej się naśladować swojego starszego brata, który z całą pewnością jest od cumla, jak to się zwykło mówić po krakosku, uzależniony. Czasem wręcz zastanawiam się, czy nie powinno się utworzyć jakiegoś specjalnego programu odwykowego dla dzieci uzależnionych od smoczków, na wzór i podobieństwo programów walczących z uzależnieniem dorosłych od alkoholu lub narkotyków. 😉 





ROZSZERZANIE DIETY

Dziecko pierwsze: "O rany! Dietę trzeba rozszerzać powolutku. Najpierw warzywka i owocki, potem kaszki i mięsko, serki i jajka. Przecież może pojawić się alergia na jakiś składnik. Trzeba być czujnym i oglądać dziecko po każdym posiłku, czy wysypki nie ma, czy zachowuje się normalnie, czy brzuszek nie boli".

Tak na marginesie, zdrobnień użyłam celowo. Pamiętacie przecież, jakie mam podejście do zdrobnień i spieszczeń.

Dziecko drugie: "Hmm, co by Ci tutaj dać do jedzenia? A weź sobie placki (z jajkiem, mąką (glutenową rzecz jasna), mlekiem (laktoza!) i jeszcze (o zgrozo!) uczulającym często kakaem). No chyba będzie OK, co nie? Brat na nic nie był uczulony. Czemu Ty masz być?". 😉 

Albo taka sytuacja: widzę, że drugie dziecko siedzi na dywanie zbyt spokojnie. Podejrzliwie patrzę w jej stronę i zauważam, że przeżuwa jakąś podeschniętą kromkę chleba, która leży tam od nie wiadomo kiedy. Przy pierwszym dziecku pewnie podbiegłabym przerażona i wyrwała mu tę piętkę z ręki podając ewentualnie w zamian świeżą kromkę. A teraz? Patrzę i widzę, że dziecko uśmiechnięte i spokojne. Po co więc ryzykować przerwanie tej idylli? "Niech sobie je ten twardszy chleb. Więcej czasu jej zejdzie i lepiej pomasuje sobie nim dziąsła obolałe od ząbkowania" - myślę z radością. 
😉 

SPRZĄTANIE


Dziecko pierwsze: Kiedy Sebastian zaczął raczkować, bardzo przejmowałam się tym, żeby podłoga była lśniąca i pucowałam posadzkę ekologicznym płynem do podłóg DIY (więcej o tym płynie oraz innych ekologicznych środkach czystości przeczytacie we wpisie Ekologiczne sprzątanie). "Przecież inaczej brud będzie się zbierał na jego maleńkich rączkach i nóżkach! A jeśli potem wsadzi sobie taką rękę do buzi?! No koniec świata!".



Dziecko drugie: Sprzątam, kiedy mam na to siłę, czyli (nie wdając się w szczegóły 😉 ) baaardzo rzadko. Na pewno nie latam z mopem po mieszkaniu jak opętana. Najwyżej przetrę podłogę zmiotką, żeby zebrać z posadzki te grubsze nieczystości. Co i cóż, że raczkując dziecko nie będzie mieć dłoni tak czystych, że przeszłyby test białej rękawiczki u Perfekcyjnej Pani Domu? Przecież dzień wcześniej przyuważyłam, że córa wsadziła sobie do buzi ogon jednego z naszych kotów. Jak po tamtym wydarzeniu nic się jej nie stało, to i od kilku okruchów z dywanu nic się jej nie będzie, co nie? 😉


UBRANIA

Dziecko pierwsze: Ile ja ubranek nakupowałam! Fakt, że większość była z drugiej ręki i zdobyta za przysłowiowe grosze w moich ulubionych krakowskich lumpeksach. Które to dokładnie sklepy z używaną odzieżą oraz jakie są moje inne sposoby na oszczędzanie przy dzieciach przeczytacie w artykule: Oszczędzanie przy dziecku

Jednak mimo wszystko prawie zawsze starałam się, by te komplety ubraniowe pasowały do siebie zarówno pod względem kolorystycznym jak i stylu. Może nie była to stylówka à la Gucci czy Versace, ale całkiem porządnie to wyglądało.

No i jeszcze jedna dość istotna kwestia. Wszystkie ubranka miałam gotowe i poukładane rodzajami i rozmiarami już na kilka miesięcy przed narodzinami naszego pierwszego dziecka.

Dziecko drugie: Jak natomiast sprawa outfitu ma się przy drugim dziecku? Nowych ubrań Natalii prawie w ogóle nie kupowałam. Przecież miała tyle odzieży w bardzo dobrym stanie po starszym bracie. I mimo tego ułatwienia, praktycznie prawie do dnia porodu ubranka leżały w torbach poukrywane na spodzie szafy. Dopiero jakiś tydzień przed dniem "0" zerknęłam na nie i te najmniejsze rozmiary ułożyłam w opróżnionej w tym celu komodzie.

Ubieranie drugiego dziecka zajmuje nam o wiele mniej czasu. Z jakiego powodu? Ano takiego: "Dwie skarpetki nie do pary? Jeśli tylko stopy są zakryte, to żaden problem! Za krótka bluzka lub spodnie? No kto by co chwilę sprawdzał, czy córka z ubrań jeszcze nie wyrosła! Każda część garderoby w innym kolorze? Jaki problem? Kto powiedział, że nie można mieć fioletowej koszulki, pomarańczowych spodni i czerwonych skarpetek? Byleby nie były za bardzo brudne. Podkreślam tutaj wyrażenie "z a   b a r d z o". Ponieważ jakaś tam kropka po zupie to jeszcze nie brud, no nie?"😉


stylówki Sebastiana

ZDJĘCIA

Dziecko pierwsze: Sebastian może się poszczycić tysiącami zdjęć... zalegającymi teraz w naszych komputerach. Fotografowaliśmy dosłownie każdy moment jego niemowlęcego życia: jak spał (ze smoczkiem, bez, z przykrytą twarzą, leżąc na lewym lub na prawym boku, w kształcie półksiężyca, z nogami na poduszce, z głową między kotami,...); jak jadł (pomidor, jabłko, kurczaka, ziemniaka, brokuła, pomarańczę, placki wszelakie, tortillę, owsiankę, kalafiora,...), jak bawił się (klockami, butelkami, samochodami, lalkami, patelkami, maskotkami, pokrywkami, szmatkami,...).  "Jak się fajnie uśmiecha!" - fota. "Jaką śmieszną minę robi!" - fota. "Pierwszy ząb!" - fota. "O rany! Już siada!" - fota. "Ale się ślini!" - fota. Innymi słowy, Sebastiana fotografowaliśmy non stop, cokolwiek by nie zrobił i gdziekolwiek by nie był.

Dziecko drugie: Jak natomiast wygląda kwestia fotografowania naszej córki? Zdjęcia zwykle robimy wtedy, kiedy orientujemy się, że dawno jej nie fotografowaliśmy i że w przyszłości może mieć do nas o to pretensje. Choć z drugiej strony może to właśnie ona będzie bardziej zadowolona, bo będzie mieć tylko kilkaset zdjęć do przekopania, a nie tak jak jej brat - kilka tysięcy. 😉

Dlaczego Natalii nie robimy zdjęć tak często, jak bratu? Na pewno po części dlatego, że nie mamy już na to czasu. A poniekąd pewnie też dlatego, że już przez to wszystko jeden raz przechodziliśmy. I nie jest to dla nas już tak wielka atrakcja. Pamiętamy, jak Sebastian jadł brokuła. Natalia je praktycznie tak samo. Pierwszy ząb? No tak, a za nim będzie drugi, i trzeci, i dziesiąty. Wyciąganie rąk do zabawy? Czy to od razu powód do zdjęcia? Wyczyn to dopiero będzie, jak zacznie biegać po całym mieszkaniu, albo skakać po wersalce. I tak ze wszystkim. 😉


BEZPIECZEŃSTWO

Zanim zacznę rozpiskę pomiędzy różnicami w naszym podejściu odnośnie tej kwestii u pierwszego i drugiego dziecka, bardzo proszę o wstrzymanie się od dzwonienia do MOPSu. 😉 Nasze dzieci są jak najbardziej bezpieczne i oczywiście przez nas kochane. 💖

Upadek z łóżka:

Dziecko pierwsze: Jaki to był dla nas nieopisany stres, kiedy Sebastian spadł z łóżka. Jak do tego doszło? Po prostu zasnął na naszym łóżku, a ponieważ baliśmy się go przenosić do kołyski, bo mógłby się wtedy przecież rozbudzić, zostawiliśmy go tam, gdzie był, otaczając ze wszystkich stron poduszkami. Jednak mimo poduszkowej ochrony Sebastian spadł. Kiedy nasz syn zaczął bardzo głośno płakać, przerażeni i z sercem bijącym tak szybko, jak nigdy dotąd, wbiegliśmy do sypialni. Widząc dziecko na ziemi, krzyknęłam do męża pielęgniarza: "Sprawdź, czy nie ma objawów uszkodzenia mózgu, czy nie trzeba z nim czym prędzej jechać do szpitala! No sprawdź! Szybko, szybko!". Na szczęście naszemu synkowi nic się nie stało poza sporym guzem na czole. I nawet mój mąż po jakimś czasie przyznał, że mimo tylu lat doświadczenia w zawodzie, w tamtym momencie był dość mocno przestraszony. Przecież to chodziło o jego dziecko.

Dziecko drugie: Mimo doświadczenia upadkowego przy pierwszym dziecku, nie uniknęliśmy pewnych incydentów w tym temacie również u naszej córki. Sytuacja analogiczna do łóżkowego wypadku brata: śpiąca Natalia zostawiona na naszym łóżku i otoczona poduszkami. Niestety i ona z niego spadła. Słysząc płacz dziecka, nasza reakcja była natychmiastowa, choć obyło się bez mojego krzyku wzywającego męża do sprawdzenia parametrów życiowych dziecka. Tym razem mąż szybko i bez większego stresu sprawdził wszystko, co było do sprawdzenia, po czym daliśmy córce zimny okład na głowę i mocno ją przytuliliśmy.


Piankowa mata:

Dziecko pierwsze: Kolejną różnicę w naszym podejściu do kontuzji dzieci widać w... piankowej macie. Kiedy Sebastian tylko zaczął próbować siadać i kilka razy mu nie wyszło, w efekcie czego nastąpiły bliskie spotkania z twardą podłogą, czym prędzej zakupiliśmy piankową matę na dywan. Sebastian przesiadywał na niej przez wieeele miesięcy swojego życia.

Dziecko drugie: Kiedy Natalia zaczęła siadać, zastanawialiśmy się nad ponownym położeniem piankowej maty w pokoju, jednak zwinęliśmy ją po dosłownie jednym dniu. Zauważyliśmy, że że córka siedzi stabilnie i prawie się nie wywraca. Do tego cały czas jest w ruchu i praktycznie nie ma takiej możliwości, żeby wysiedziała w obrębie maty. No i cóż, że od czasu do czasu rąbnie głową o podłogę? Tak po prostu chyba musi być. Troszkę popłacze (dzieci przecież płaczą, co nie? 😉), przytulimy ją mocno, damy chłodny okład na głowę i po problemie. 😉

Wspomniana mata piankowa była tłem wielu zdjęć pojawiających się na tym blogu. W całej jej okazałości mogliście ją natomiast oglądać we wpisie na temat gadżetów dla niemowląt.



Czy i u Was podejście do rodzicielstwa uległo zmianie wraz z narodzinami kolejnego dziecka? Podzielcie się swoimi historiami. Z wielką chęcią je przeczytam. 






Jeśli spodobał Ci się ten wpis i chcesz być na bieżąco z moimi działaniami i niczego nie przegapić:

- obserwuj mnie na Facebooku - Mama pod prąd FB

- zaglądaj do mnie na Instagramie - Mama pod prąd Instagram

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

• Za wszystkie komentarze z góry bardzo dziękuję :-)
• Obraźliwe komentarze będą usuwane

Copyright © 2016 Mama pod prąd , Blogger